PMF – dzień któryśtam czyli ile mam już tych zdjęć?
Nie będę ukrywał. PMF to projekt, który okazał się zbyt czasochłonny i przez to niestety nierealny. Od początku wiedziałem, że łatwo nie będzie, ale jednak nie zdawałem sobie sprawy ze skali trudności.
Niby zrobić czy obrobić jedno zdjęcie dziennie, to nie tak strasznie dużo. Ale…
Aby wybrać coś fajnego, musiałem przekopać się przez archiwum, by znaleźć zdjęcia, które nie doczekały się obróbki z jakichś powodów, a były tego warte. Już na początku trafiłem na zdjęcie, które miałem tylko w jpgu. To wywołało mój niepokój, bo byłem przekonany, że wszystkie oryginalne RAWy mam na dyskach. A tu żywy przykład, że się mylę. To wywołało już pierwszy stres, ile jeszcze takich zdjęć mam w bibliotece w jpgu zamiast RAWie?
Wyciągnąłem więc płyty ze zdjęciami, aby odszukać zagubiony RAW. Miałem tu ogromne szczęście, bo już druga płyta z wielkiego stosu zawierała szukane zdjęcia. Oczywiście, okazało się, że jest tam więcej RAWów, których nie miałem w bibliotece. Wgrałem je do Aperture i wtedy wyszło na jaw, że jednak nie bardzo miałem szczęście. Ten właśnie poszukiwany plik okazał się uszkodzony…
Próbowałem go wgrywać na wszystkie sposoby chyba z dziesięć razy i nic.
Jako urodzony optymista, wyobraziłem sobie, ile jeszcze uszkodzonych plików jest w tym wielkim stosie płyt CD i DVD… Już wiem, że czeka mnie żmudne sprawdzenie czego nie mam na dysku, a co powinno być. Kwestia jest tym bardziej pilna, że płyty po kilku latach przecież padają. A i może być przykra, bo to zdjęcie, które chciałem obrobić, miałem duże szanse właśnie sprzedać.
W ten sposób zamiast obrobić jedno planowane zdjęcie, straciłem cały dzień na zabawie z płytami.
Potem, gdy zacząłem planować zdjęcia, okazało się, że ostatniej chwili nie może jedna osoba, albo druga… Przekładałem termin i znowu coś nie wychodziło.
Po kilku dniach sam chciałem wyjść z siebie.
Musiałem sam przed sobą przyznać, że to się nie uda. Mogłem oczywiście obrabiać mało istotne zdjęcia albo robić proste zdjęcia i nikomu niepotrzebne zdjęcia chmur. Tylko po co ? Mój projekt zakładał, że będę się zajmował konkretnymi zdjęciami, które do czegoś się nadają.
Ostatni problem to coś, co wszyscy znamy. Tu zadzwoni telefon, tu trzeba wysłać mail, klient poprosi o ponowne wysłanie zdjęcia, trzeba odwiedzić księgowych, wysłać przesyłkę itd. Zwykłe, codzienne, proste i teoretycznie łatwe do zrobienia czynności, które pożerają wręcz nasz czas. To właśnie z czymś takim zamierzałem walczyć w tym projekcie…
Mimo wszystko nie jest tak źle. Przez ostanie kilka dni zrobiłem dwie serie zdjęć z Kamilą, kilka fotografii do kalendarza, przygotowałem się do pracy nad kolejnym kalendarzem i zwiedziłem kilka miasteczek, robiąc zdjęcia realizacji Bruku.
Nawet dzisiaj pojechałem na kolejne zdjęcia do Ustronia tylko po to, by przekonać się, że na miejscu pada deszcz. Kiedy stałem tam w deszczu, mój ajfon uparcie pokazywał mi, że w tym miejscu właśnie świeci słońce… To kolejny przykład, dlaczego czasem nie można zrobić zaplanowanych zdjęć.
Autoportret w ogromnym upale |
PS. Wczoraj, gdy robiłem zdjęcia dla Bruku na basenie w Andrychowie, termometr pokazywał 41,2 stopnia. A Canon po raz pierwszy w życiu wyświetlił mi w trybie Live View ikonę z czerwonym termometrem. Że niby za gorąco na pracę 🙂