Rejs mojego życia
Wakacje już niedługo i tak mnie wzięło na wspomnienia. Było to dawno, dawno temu,na początku XXI wieku, gdy cyfrowe aparaty, były jeszcze tylko w głowach wynalazców, a moim podstawowym sprzętem była Mamiya 645PRO,
Gdy byłem w podstawówce, wpadła mi do ręki książka „Znaczy Kapitan” Karola Borchardta. Zaczytywałem się nią razem z mamą, śmiejąc się do bólu i marząc o przeżyciu czegoś podobnego. Ale przecież to co opisuje autor, działo się w latach dwudziestych i trzydziestych. To było marzenie, jedno z tych, o których wiesz, że nigdy się nie spełnią. Popłynąć wielkim żaglowcem, zobaczyć ciepłe egzotyczne porty, zejść na ląd krokiem wilka morskiego i jeszcze na dodatek wiedzieć do czego jest konkretny sznurek 🙂
Szans nie poprawiało moje podejście do wody, której się po prostu trochę boję….
I kiedyś nagle dostaję telefon od Seby, mojego asystenta.
– Artur, jest rejs na Pogorii, płyniemy ????!!!! No dobra, myślę, czemu nie. Raz już byłem na Mazurach, parę razy na Jeziorze Żywieckim, mogę spróbować i na Pogorii, w końcu to blisko. Ok, mówię, ale czy nie trochę za zimno nam będzie? W końcu to kwiecień.
– Nieee, nie na jeziorze Pogoria w Dąbrowie! Na żaglowcu Pogoria, na Morzu Śródziemnym!!!.
-Jasne, że jedziemy !!!!
– No to szybko, przyjeżdżaj po mnie, mamy godzinę, by zdążyć się zapisać….
Plan jest taki: jedziemy autobusem do Genui, tam wchodzimy na pokład i pływamy przez tydzień. Brzmi cudownie, ale im bliżej tym większe są moje obawy. Czy dam radę? A jak wpadnę do wody? To utonę na bank… Seba świetnie pływa, ma patent. A ja? Zero doświadczenia i umiejętności. Ale w koncu to rejs szkoleniowy, nie tylko ja będę żółtodziobem, pocieszam się
Wreszcie port. Pogoria stoi i kiwa się majestatycznie. Jest ogromna. 50 metrów długości, prawie 50 metrów wysokości i 50 osób załogi. Inne jachty obok wyglądają przy niej jak zabawki.
Dostaję koję, dobierają nas w wachty, pół na pół, żółtodzioby i wilki morskie. Szkolenie bhp: tu są szalupy, tu kamizelki, ale miejcie świadomość, w wodzie o tej temperaturze i tak nie macie szansę przeżyć dłużej jak kilka godzin…. No tak, poprawili mi samopoczucie.
Odpływamy. Wreszcie, radość miesza się z obawami. I czymś jeszcze….
To coś jeszcze, to choroba morska. Już czuć ją w powietrzu. Wszyscy jeszcze mają dziarskie miny, ale stoją coraz bliżej burt. I wreszcie dopada mnie pod postacią zapachów z kuchni. Żurek. Na samą myśl, biegnę przyjrzeć się wodzie z bliska. Nie było tak źle, trzy „spojrzenia” i czuję się dobrze. Inni mają większe problemy. Zwłaszcza ojciec z synem, leżą parę godzin na pokładzie w pozycji embrionalnej. Ktoś położył im banany obok. Raczej dzisiaj ich nie zjedzą.
Pierwsza noc, gwiazdy, wachta na oku. Stoimy i wypatrujemy świateł innych statków. Nawet nie jest tak zimno. Miliardy gwiazd… Jeszcze lepiej siedzi się na rufie. Cały żaglowiec buja się na boki, zadzieramy głowy do góry. Maszty wydają się być nieruchome, a całe niebo buja się w prawo, w lewo, w prawo… hipnotyczny widok.
Rano pierwszy port. Dobijamy do Elby. Biedny Napoleon spędził tu na wygnaniu wiele lat. Biedny? Przecież to raj!!! Zielona wyspa, palmy, kaktusy, słońce…mnóstwo słońca
Schodzimy po raz pierwszy na ląd, mamy parę godzin, by wszystko dobrze obejrzeć. Światło jest cudowne.
Wychodzimy na wzgórza, skąd widać całą zatokę i naszą Pogorię. Leżymy na trawie zajadając banany. Raj…
Schodzimy na chwilę, na kamienistą plaże, woda jest krystalicznie czysta, ale zimna. Musimy już wracać. I pomyśleć, że żałowałem kiedyś Napoleona..
Wracamy na pokład. By móc zejść na ląd musieliśmy wszyscy zaliczyć kilka podstawowych węzłów. Teraz będziemy musieli nauczyć się jeszcze więcej.
Kierunek Korsyka! Płyniemy
Życie na pokładzie nabiera rytmu wacht. Cztery godziny w kuchni, cztery godziny wachty bosmańskiej, cztery nawigacyjnej, cztery godziny snu i tak w kółko. Zaczynamy myśleć innymi kategoriami. 10 minut snu to tak dużo.
W kuchni rządzi kucharz Mirek. Najgroźniejszy na całym statku. Samym spojrzeniem sprawia, że wszyscy chodzimy jak w zegarku, a marchewkę kroimy co do milimetra jak przykazał. Za to herbata Mirka jest najlepsza na świecie. I chleb. Lekko jeszcze ciepły po rozmrożeniu.
Regularne posiłki co do minuty, przez cały tydzień. Codziennie zastanawiamy się co będzie dzisiaj na obiad. Może wreszcie makaron? Sami zanosiliśmy go do magazynku.
O 8:00, bez względu na wszystko jest apel i ćwiczenia. Nawet jeśli dopiero co położyliśmy się spać, trzeba z zaspanymi oczami stawić się na pokładzie. Jeszcze ćwiczenia i można iść na śniadanie.
W oddali widać małą plamkę, powiększa się, wychodzi z mgły, teraz widzę, że to wyspa. Od razu w myślach nazywam ją Wyspą Skarbów. Biegnę po aparat i najdłuższy obiektyw. Szkoda, że nie wiem jak się nazywa… może jeszcze kiedyś tu wrócę i ją znajdę.
Jest tyle emocji i pracy, że nawet nie mam czasu robić zdjęcia. Zresztą wziąłem duży aparat i ciężko z nim poruszać się po pokładzie. Czasem znajduję chwilę i fotografuję choćby wodę. Potem zdjęcie przyda się w kalendarzu.
Do Bastii dobijamy wczesnym wieczorem, w mieście zapalają się już pierwsze światła. Razem z Sebą kierujemy się ku najstarszej części miasta na wzgórzu. Jest już calkiem ciemno, nie ma prawie ludzi. czasem tylko spotykamy psy. Urok starego portowego miasta, gdzie zniszczone domy sąsiadują z pięknymi rezydencjami. Wszędzie mnóstwo zieleni i egzotyczny zapach. Wracamy na Pogorię, by inni też mogli wyjść pozwiedzać i trafiamy akurat na naszego oficera tłumaczącego innym, by nie wybierali się w tamtą część miasta, bo jest niebezpieczna. Pokazuje na miejsce, z którego właśnie wróciliśmy.
Wypływamy w nocy. Mam szczęście, to moja wolna wachta. Leżę na dachu kiosku i obserwuję światła miasta. Jesteśmy już dosyć daleko, a wciąż widać coraz to nowe światła na wyspie. Plyniemy wzdłuż brzegu odprowadzani setkami latarni układającymi się w długie linie.
W nocy znowu wachta na oku. Stoimy z Robertem, opowiada mi, że czasem pokazują się tu delfiny i towarzyszom statkom. I nagle po chwili w świetle księżyca, widzimy dwa delfiny płynące przed naszym dziobem. Bawią się z nami płynąc raz z prawej, raz z lewej strony dziobu, raz jeden, raz drugi. Patrzymy na nie, jak zahipnotyzowani.
Potem, jeszcze raz spotykamy je w ciągu dnia, pędzę jak szalony po aparat, by choć na pamiątkę mieć jakiekolwiek zdjęcie. Co z tego, że nie ostre.
Wiemy już coraz więcej, choć ciągle mylą się nazwy tych wszystkim sznurków, masztów, żagli i węzłów. Tu każdy musi robić wszystko. Na szczęście nie mam lęku wysokości, ale wchodzenie na reje i tak wymaga na początku przezwyciężenia strachu. Stoję kilkanaście albo i więcej metrów na wodą przypięty tylko lifeliną do górnej uprzęży. Stoję? Właściwie wiszę, bo nogi stoją tylko na linie podwieszonej pod reją. Kola opierają się na reji i to wszystko co ma mnie stabilizować. Ręce zajęte są zwijaniem żagla. Obok jeszcze kilka innych osób, musimy to robić w jednym tempie. Dobrze, że nie kołysze tak mocno.
Za kolejnym razem już się trochę przyzwyczajam, wchodzę wyżej , na kolejną reję. Tu jest jeszcze ciekawiej. Pokład jest taki mały, że spadając chyba trudno by w niego trafić.
Kolejna noc. Tym razem stoję na mostku za sterem, to najlepsza fucha. Patrzę na wskazania steru i próbuję utrzymać kursu. Obrót w lewo….czekam… obrót w prawo, zaczynamy powoli wracać na kurs. To nie samochód, tu bezwładność jest ogromna, trzeba przewidywać.
Przechodzimy właśnie koło jakiejś wyspy, spokój i cisza, na pokładzie tylko kilka osób, reszta schowała się do kambuza, zimno… Nagle cały statek przechyla się na prawą burtę, wszystko trzeszczy, czuję jak niewidzialna siła uderza w statek i gwałtownie przyśpieszamy. Żagle nadymają się, jeszcze nie wiem, że to przeszedł szkwał zza wyspy. Koncentruję się tylko na utrzymaniu kursu. Oficer wybija alarm pokładowym dzwonem. Wszystkie ręce na pokład!!! Zapalają się wszystkie reflektory na masztach i robi się jasno jak w dzień. Cięgle płyniemy w przechyle. Zaspani ludzie wybiegają, na reje wchodzą tylko ci z większym doświadczeniem, zrzucają żagle. Powoli zaczynamy płynąć wolniej. Robi się spokojniej.
Dla doświadczonych żeglarzy, to nie było nic wielkiego, dla nas wielka przygoda. I to uczucie kierowania wielkim okrętem, przy sporej szybkości …. niezapomniane.
Rano dobijamy do Civitavecchia, większość ludzi jedzie stąd zobaczyć Rzym. My z Sebą rezygnujemy. Byłem tam kiedyś i nie zachwycił mnie. Zwiedzamy miasto, to już nie to co, urokliwe porty na wyspach. Kupujemy baniaczek czerwonego wina i wracamy na statek.
Siedzimy na mostku i pijemy wino ze szklanek. To rejs szkoleniowy, jest trochę nieletnich, mamy całkowity zakaz picia alkoholu. Teoretyczny zakaz. Przychodzi oficer i pyta się co pijemy. Barszczyk oczywiście… To dajcie mi tego waszego barszczyku 🙂
To będzie już nasz ostatni port. Santa Margherita. Włosi mają dzisiaj jakieś święto narodowe. Seba wpada na pomysł, by to uczcić i namawia oficera, by pozwolił udekorować statek. Wieszamy flagi sygnałowe, wysoko na szczytach masztów. Jakiś wojskowy odrzutowiec chce chyba wyrazić swe uznanie i przelatuje dwa razy prawie nad naszymi głowami. Huk prawie nas ogłusza.
Małe jachty opływają nas dookoła i robią nam zdjęcia. Wpływamy do portu i zwiedzamy kościół nad samym morzem.
Nawet fajny, ale przecież tak niedaleko jest Portofino…. Zastanawiamy się czy zaryzykować wycieczkę. Jasne, nie wiemy czy zdążymy wrócić na czas, najwyżej coś wymyślimy. Idziemy na piechotę, bo nie ma innego transportu, to tylko kilka kilometrów.
W końcu wychodzimy z lasu prosto na baśniowe domy. Czujemy się jakbyśmy trafili na inną planetę, baśniową planetę.
Wreszcie dochodzimy do centrum. Malutkie kamienice, mały ryneczek, port, a w nim jachty za milion dolarów. Wszystko odmalowane, wypucowane ale w żaden sposób nie jest miasteczko zrobione pod turystów, wszystko żyje, powolnie, spokojnie, leniwie.
Jemy włoskie lody, na nic więcej i tak nie mamy czasu. Jeszcze tyle do obejrzenia i sfotografowania. A najchętniej usiedlibyśmy gdzieś na trawie i godzinami patrzyli na miasto. Zostało bardzo mało czasu, będziemy musieli biec to może zdążymy…
Z daleka widzimy znajomą postać. To nasz bosman! My to jednak mamy szczęście 🙂 Razem z kapitanem i jednym oficerem przypłynęli tu naszym tenderem. Nie ma problemu, możemy się zabrać z nimi. Mamy więc jeszcze trochę czasu, aż załatwią swoje sprawy. Wchodzimy na wzgórze z drugiej strony, by zrobić panoramę miasta.
Tender to mała lekka szalupa, właściwie to dmuchany ponton z doczepionym silnikiem, sporym silnikiem 🙂 Tafla wody jest spokojna, nie ma wiatru, bosman wyciska więc z silnika, całą moc. Nie płyniemy tylko praktycznie odbijamy się od wody w dwumetrowych skokach. Ledwo możemy się utrzymać na miejscach, najbardziej się boję, by plecak ze sprzętem nie wpadł do wody. Ale zabawa jest przednia :)))
Wracamy do Genui … A dopiero zacząłem się jakoś w miarę orientować, kiedy za którą linę pociągnąć. Dopiero co wpadliśmy w rytm codziennych czynności i nauczyli się chodzić prosto po chybotliwym pokładzie…
Ostatnie promienie słońca odprowadzają nas do portu.
Szkoda…
Przybijając do brzegu, z miną prawdziwych wilków morskich patrzymy na następną załogę. Zazdrościmy im. Gdyby tak zostać na jeszcze jeden tydzień? Albo miesiąc. Nasz kapitan wraca z nami. Był taki jak w opowieściach Borharda. Wszystko takie było. Wtedy jeszcze nie widziałem, że za rok znowu tu powrócę.
Znowu było świetnie. Ale nic nie przebije emocji pierwszego razu….
kiedy się czyta to prawie jakby się tam było, super 🙂
Cieszy mnie to 🙂
Świetne zdjęcia 🙂
Chciałoby się rzecz gdzie ta keia 🙂 Super opisy i fotografia z tej wyprawy – zazdroszczę.
Dziękuję 🙂
Wyspa, o ktorej piszesz ze nie wiesz jak sie nazywa jest Ci doskonale znana, jesli w mlodosci czytales A.Dumasa „Hrabiego Monte Christo” 🙂 To wlasnie od niej hrabia wzial swoj przydomek 🙂
Wielkie dzięki za tą informację 🙂 Nieźle się zdziwiłem 🙂 Czyli miałem dobre przeczucie, że to nie jest zwykła wyspa 🙂
no problem 😀
jak ja pierwszy raz mijalem na pogorii wlasnie to obiecalem sobie ze kiedys na nia poplyne polazic (choc bosman opowiadal ze tam tylko kamienie i nic ciekawego), ale wiatry zawialy inaczej i od dawna juz na srodziemnym nie bylem.
Mnie też tak bosman mówił 🙂 Oj, popłynąłbym znów 🙂